Słuchając niektórych moich znajomych dochodzę do wniosku, że urodziłam się nie w tej epoce, w której powinnam. Kilka dni temu spotkałam się z koleżanką i normalnie mi witki opadły.
Nie należę do osób, które się nad sobą użalają. Kiedyś taka byłam, ale doszłam do wniosku, że nic mądrego z tego nie będzie, wzięłam się za siebie i mam się całkiem dobrze. Parę rzeczy bym zmieniła, ale niekoniecznie na wszystko mam wpływ, a na to, na co mam, wkrótce się zmieni. W każdym razie do tego dążę.
Z moją koleżanką jest inaczej. Po każdym spotkaniu z nią mam ochotę rzucić się pod pociąg. Zawsze jest ta sama śpiewka. Mówienie mi, że jest beznadziejna. Że życie jest do dupy. A później mówienie, że mi zazdrości, bo mam szczęście. A jak jej mówię, żeby coś ze sobą zrobiła, to mi wmawia, że nie ma takiej opcji. Przecież ona robi doktorat, ale w sumie to nie bardzo jest jej potrzebny. Ma chłopaka, ale chciałaby, żeby jej się oświadczył, bo już tyle lat są ze sobą. Chciałaby pracę, ale nie wie, gdzie ma jej szukać.
Luuuuuuuuuuuudzie, dajcie mnie siekierę, bo muszę swoje wewnętrzne demony wybić. W jej mniemaniu siedzenie na pośladkach, zajadanie się czekoladą i czekanie na boskie zbawienie coś zmieni.
Jak słyszę, że mnie się udało, a jej się nie uda, to się we mnie krew gotuje. Ona uważa, że wszystko mi z nieba spadło, a tak wcale nie jest. Bywały dni, że wyłam w poduszkę, bo siedziałam długo na bezrobociu, ale wiedziałam, że praca sama nie przyjdzie, stawałam na głowie, żeby ją dostać i w końcu udało mi się. Nawet w zawodzie, z czego jestem dumna. Tylko, że do mnie nikt nie przyszedł z ofertą pracy, sama szukałam.
Przysługuje jej staż. Wiadomo, coś takiego ma określoną datę ważności. Ona nic z tym nie robi, tylko płacze mi w telefon, bo nikt się do niej nie odzywa. Jak pytam, czy gdzieś była, to mówi, że nie, bo i tak jej nikt nie będzie chciał. Jak to mówi mój przyszły teść, przez satelitę jej nie znajdą. Wątpię, żeby pracodawcy mieli zdolność profesora Xaviera z X-menów i raczej nie posiadają Cerebro wyłapującego potencjalnych pracowników. Trzeba ruszyć pupę. Mnie wiele osób zamknęło drzwi przed nosem, ale się nie poddałam. Za coś rachunki trzeba płacić. Chciałam mieszkać na swoim to się muszę utrzymać. Od rodziców ciągnąć kasy nie będę. Wystarczy, że uparli się, że za wesele nam zapłacą.
Zazdrości mi, że z chłopem mieszkam. Im nic na przeszkodzie nie stoi, żeby razem zamieszkali. Mało jest mieszkań do wynajęcia? Chociaż nie, wróć, za mieszkanie trzeba płacić. Ona nie miałaby z czego. I tu się koło zamyka.
Denerwuje mnie takie gadanie, że ja mam fajnie, a ona nie. Sporo musiałam przejść, żeby mieć pracę i zamieszkać z moim narzeczonym. I choć czasem bywa ciężko, jestem zadowolona z tego, jak wygląda moje życie. Tylko trzeba się zebrać w sobie i nie czekać aż wszystko z nieba spadnie. Chciałabym mieć młotek Thora. Może jak raz bym jej czymś takim w łeb przyłożyła to może by się w sobie zebrała, bo moja anielska cierpliwość do niej się już kończy.